O ajurwedę ocierałam się w Indiach od pierwszego pobytu, w roku 1997. Mówiąc szczerze, jedynie zakonotowałam istnienie „ajurwedyjskich aptek” i „naturalnych lekarstw” z południowych Indii. I tyle. Długo byłam w tej kwestii arogantką, bo leczyć się nie lubię, a mądrego dbania o siebie dopiero uczę.
Zmieniło się to w 2013, roku spędzonym w Indiach z moją córką, Jaśminą, która rzuciła indologię i dołączyła do mamy. Pamiętam, jak podczas pobytu we Vrindavanie, mieście pełnym wdowich aśramów, dostałami smsa, że właśnie zapisała się na kurs praktykanta ajurwedy w jakimś nieznanym mi mieście w Kerali. I żebym nie wracała do Delhi, tylko wsiadła w pociąg jadący przez sąsiednie miasto, Mathurę, a ona będzie mnie wyglądać.
Takim sposobem wylądowałam na północy Kerali, w Kannur, małym mieście, do którego bym pewnie nigdy sama nie zajrzała, a które potem stało się moim indyjskim siedliskiem. Jaśmina chodziła na kurs, ja pisałam reportaż o wdowach, a przy okazji słuchałam opowieści białych adeptów ajurwedy. Wzbudziło to moją ciekawość, owszem, i podziw, że im się chce, ale nic więcej. Gdzie ja do nauki o „doszach” i zajmowania się ciałem, gdy wolę w abstrakcji bujać i warkocze słów splatać?
Z czasem osiadłyśmy z dala od miasta, w wiosce rybackiej pod wysokim klifem, dokąd prowadziła tylko szutrowa droga. Wśród hibiskusów i spadających znienacka kokosów, na ziemi koloru terrakoty, budzącej u mnie wspomnienia z dzieciństwa, poczułam się swojsko. Najważniejsze jednak było to, że z czasem przygarnęli mnie mieszkańcy wioski i pozwolili poczuć się u siebie.
Mijał czas, a ja – nie wierząca do końca w relacje białych o cudach ajurwedy, bo wiem, że bywają skłonni do egzaltacji – mogłam przyglądać się temu jak działa ajurweda w miejscu, gdzie się zrodziła, na keralskiej wsi. Jak i kiedy się po nią sięga, tak tradycyjnie, na co dzień? Kiedy się idzie do lekarza alopatycznego, jak tam mówią, a kiedy do ajurwedyjskiego?
Niedaleko domu, którego część wynajmowałam, znajdowała się lokalna klinika ajurwedyjska, taka zwykła, tubylcza, bez spa i soku mango na powitanie. Któregoś dnia i ja się tam wybrałam i po dwóch tygodniach zabiegów, mogłam wreszcie odetchnąć pełną piersią - odkorkowano mi zatoki i zapchane płuca. Zaczęłam korzystać z ajurwedy, głównie po to by wzmocnić układ immunologiczny.
Pomieszkując na karelskim wybrzeżu wysłuchałam opowieści o dziesiątkach przypadków, jak to sąsiadowi minęły migreny, a ktoś inny wyleczył się z ciężkiej astmy. Widziałam też dużo na własne oczy: jak babcia zza płotu (co trzymała dwie krowy) wyprostowała się po kilku zabiegach i mogła machać do mnie patrząc mi jednocześnie w oczy. Albo jak inny sąsiad uchronił swoje kolano przed interwencją chirurga, bo tak się zawziął i pilnie przestrzegał wszystkich zaleceń (rzucił nawet whisky na ten czas).
Na przestrzeni lat, parokrotnie prosiłam też o diagnozę. W ajurwedzie najprościej wygląda to tak, że lekarz odczytuje stan delikwenta – czyli jego psychofizyczną kondycję – za pośrednictwem pulsu, który nie jest rozumiany jako prosta ilość uderzeń serca, ale raczej przepływ energii witalnej, „nadi”. Doświadczony lekarz jest w stanie usłyszeć aż 32 pulsów. Bierze się też pod uwagę stan skóry, języka, białka oczu, nawyki żywieniowe, upodobania kulinarne, jakość snu i wiele innych rzeczy, ale puls jest najważniejszy.
Przy pierwszej wizycie u stareńskiego Vaidhya, tradycyjnego doktora ajurwedy w piątym pokoleniu, co nie mówił ni słowa po angielsku, przeżyłam szok. Diagnoza dotycząca tego jak się mam, także emocjonalnie, co mi doskwiera i na co chorowałam w dzieciństwie była porażająco trafna. Bardzo podoba mi się też system, gdzie wiedzę przekazuje się z ojca na syna, w długiej, nieprzerwanej linii. Dziś, oczywiście należy także posiadać formalne wykształcenie, i to podwójne, alopatyczne i ajurwedyskie.
Do ajurwedy przekonało mnie także zobaczenie jak te remedia są przygotowywane. Wielokrotnie pchałam się nieproszona do „aju-kuchni”, na zaplecza klinik czy zwykłej przydomowej kuchni, gdzie sporządzano leki, toniki i maści. Wiem też, że ci najbardziej tradycyjni lekarze sami uprawiają zioła i sami zbierają te dziko rosnące.
Długo trwało nim nabrałam szacunku do ajurwedy. Teraz jednak mogę powiedzieć, że mikstury ze świeżych ziół oparte na tradycyjnych recepturach, zapakowane we flakoniki i tubki jak w przypadku SoulTree, mają u mnie wielkie poważanie!