Jestem teraz na północy Indii, w Himachal Pradesh, blisko Dharamsali, gdzie od 1959 roku rezyduje Dalai Lama i tybetański rząd na wygnaniu. Pięknie tu.
Nad wsią góruje pasmo Dhauladar; wpatruję się z werandy w wysokie, ośnieżone szczyty, zachwycona spektaklem światła i chmur, a szczególnie niezmiennością zmienności – góry ani przez chwilę nie wyglądają tak samo.
Zieloność doliny wręcz wybucha na tle białych stoków, a przyroda wyraża uwielbienie życia na tysiące sposobów; liście palm ocierają się o igły eurakarii, rzadkie paprocie drzewiaste szeleszczą nad strumykami, ku słońcu pchają się azalie i kwiaty rododendronów, a zwinne zielone papugi robiąc przy tym masę hałasu nurkują w gałęziach ogromnej różowej bougainvilli. Pięknie tu, naprawdę. Można wpaść w przyrodniczy stupor:))
Wiejsko-miejsko i anielsko
Miejsce, gdzie przycupnęłam na dwa tygodnie nazywa się Sidhpur. Jego urok kryje się też w tym, że są to trochę przedmieścia, a trochę wieś. Między dostojnymi willami kryją się całkowicie wiejskie zakamarki, a dobre auta parkują często obok starych, skromnych domków, wzniesionych z kamieni i bambusa, krytych łupkowym dachem i obłożonych gliną. Po moją werandą pasą się krowy, a za płotem mam całe stado krów, także spędzam dni wśród meeee i beeee.
Podobne pomieszanie miasta i wsi dotyczy mieszkańców. Z jednej strony obok krytych gliną domków, krzątają się kobiety doglądając skromnego gospodarstwa; wiecznie pracują – to robią pranie na podwórzu, na kamieniu, zawsze w kucki, to niosą z pola świeżo ukoszone wiechcie traw, tak ogromne, że zasłaniają im pole widzenia.
Z drugiej strony, także po sąsiedzku, mam kobiety wiodące miejskie życie. Idą do pracy w eleganckim sari, z parasolką w ręku, która chroni zarówno przed deszczem jak i słońcem. Te, które nie pracują, krzątają się też, ale powoli, często mają kogoś do pomocy; mają czas siedzieć na zacienionym ganku i sączyć czaj, podlewać kwiaty i rozmawiać godzinami przez telefon.
Wiodą zupełnie inne życie, ale też dużo je łączy. A co takiego?
Precz z nieprawdziwym mitem!
No właśnie, i tu chciałabym obalić mit o wszechobecnym w Indiach brudzie. Bez dwóch zdań, wielkie indyjskie metropolie są strasznie zasyfione! Natomiast wystarczy wejść do budynku mieszkalnego czy za płot czyjegoś domu by oślepił nas blask czystości! I podobnie jest tutaj, w mojej himalajskiej wsi; część wspólna, czyli ulice, mostki i strumienie, należałoby porządnie posprzątać, natomiast to, co prywatne, świeci czystością!
Hinduski i Tybetanki, które tu mieszkają, zaczynają dzień od zamiecenia całego obejścia. Następnie szoruje się werandy i podłogi, i robi się to codziennie. Na niczyim podwórzu nie widziałam nawet jednego papiórka, a w domach jest idealnie czysto, bo przecież chodzi się w nich boso … Mit brudu obalam – brud jest publiczny, a przestrzeń prywatna jest czystsza (o tak!) niż przewiduje nasz standard:))
I kto tu ma prezencję!

Wynajęłam tu mieszkanko, tzw. serviced apartment, a czynsz obejmuje także luksus „pomocy domowej”. Bably – tak nazywa się pani ogarniająca cały kompleks – jest super pogodna i pełna energii. Jej nadejście zapowiada pobrzękiwanie bransoletek, które ma na nogach. Gdy pojawia się rano, z uśmiechem, ze świeżo umytymi włosami pachnącymi olejkiem kokosowym (tak, olejowanie włosów to podstawa!), w świeżo wyprasowanym salwarze i szminką na ustach, zabiera się za zamiatanie. Robi to z taką gracją, jakby tańczyła. I uwierzcie mi, gdyby odłożyła miotłę, wyglądałaby na dobrze urodzoną, dobrze zarabiającą babkę.
Bo tak tu jest, nawet w mało zamożnych kręgach, że kobiety bardzo o siebie dbają. Bywam zażenowana, bo wyglądam przy nich na zaniedbaną hipiskę – włosy w nieładzie, spodnie znoszone, bluzka, która nie widziała żelazka od bardzo dawna:))
Hinduski zawsze mają prezencję!