
Po pierwszej wizycie u lekarza ajurwedy, długo nie mogłam ochłonąć z wrażenia. Pan doktor, staruszek, nie dość, że powiedział co mi dolega i z jakiego powodu, to jeszcze streścił medyczną historię mojego życia, sięgając do dzieciństwa. Bez słowa z mojej strony. Było to zimą, w Dharamsali, 15 lat temu, a my, biali, nie byliśmy jeszcze z ajurwedą oswojeni.
Minęły lata, zaczęłam bywać w Kerali i czytać o ajurwedzie, ale powiem szczerze – choć trochę rozumiem na czym polega diagnoza w ajurwedzie, wciąż graniczy dla mnie z cudem.
Krok pierwszy - obserwacja
Diagnostyka opiera się na określeniu Prakruti – konstytucji psychofizycznej i Vikruti – zaburzenia dosz. Przebiega różnie, ale tradycyjnie lekarz ajurwedy najpierw bacznie obserwuje pacjenta, czy powiedzmy, analizuje jego wygląd, w tym budowę ciała, grubość kośćca, stan skóry, białka oczu, wygląd języka. Czasem trzeba więc pokazać język, zupełnie jak u laryngologa. Lekarz bierze pod uwagę także bardziej subtelne rzeczy: nasze zachowanie, gestykulację, sposób mówienia, siedzenia – bo przecież siedzieć można spokojnie, ale można też się wiercić, jak ja!
Krok drugi - wywiad
Drugi krok to szczegółowy wywiad, który czasem trwa nawet godzinę. Lekarz zapytuje o takie rzeczy, które nam, ludziom Zachodu, wydają się odbiegać daleko od spraw medycznych. To bycie traktowanym jako całość, podmiotowo, i z tak dużą uważnością to dla nas bardzo dobre doświadczenie.
Lekarz może więc spytać o której godzinie zwykle kładziemy się spać, czy sypiamy dobrze i na którym boku, jak czujemy się po przebudzeniu, jakie smaki lubimy najbardziej, czy lubimy gorące czy chłodne dania, czy łatwo się denerwujemy. Może zapytać np. w jaki sposób odpoczywamy, czy i kiedy zmieniło się nam upodobanie do pewnych potraw albo o jakich porach dnia mamy najwięcej i najmniej energii.
Doświadczony lekarz jest w stanie zdiagnozować pacjenta często skupiając się wyłącznie na obserwacji i wywiadzie, ale tradycja każe przejść do trzeciego kroku, którym jest odczytanie pulsu.
I to jest dopiero magia! Majstersztyk!
Krok trzeci – diagnoza z pulsu
Lekarz albo praktyk ajurwedy (zwany Nadi Parikshak) określi naszą konstytucję i obecne zaburzenie dosz za pomocą odczytania pulsu. Jest w stanie zdiagnozować nasz stan na każdym poziomie: fizyczne dolegliwości i choroby, perturbacje psychiczne i emocjonalne. Nie dość, że diagnoza jest bardzo trafna, to pozwala na ustalenie źródła choroby. Dzięki temu ajurweda leczy nie objawy, lecz przyczyny chorób.
Technika badania pulsu nazywa się Nadi Pariksha (nadi – subtelny puls, energia płynąca w kanałach energetycznych). Pisano o niej już w XII wieku, a potem dokładniej w tekście Yogratnakar w XVII wieku. Do dziś lekarze kierują się zasadami postępowania określonymi w tych tekstach.
Lekarz kładzie trzy palce na tętnicę promieniową zwaną jivanadi, która jest kanałem energetycznym energii witalnej. W jakimś sensie, tak lubię o tym myśleć, lekarz ajurwedy sprawdza jak pulsuje w nas życie.
W przypadku kobiet bada się lewą rękę, w przypadku mężczyzn prawą. Lekarz odczytuje subtelne częstotliwości pulsu na siedmiu różnych poziomach. Potrafi potem powiedzieć w jakiej kondycji jest nasz organizm, czy zachodzą w nim jakieś patologiczne zmiany, w jakim stanie umysłu się znajdujemy.
I co wynika z diagnozy?
Wynika bardzo wiele. Po pierwsze, z zasady skupiamy się na tym, by zachować równowagę dosz – a więc zapobiegamy zamiast bombardować swój organizm farmakologią! Jest to możliwe, bo lekarz ajurwedy jest w stanie określić subtelne zmiany mające miejsce w relatywnie zdrowej osobie – coś co określa się zmianą subkliniczną, która kompletnie umyka zachodniej medycynie!
Po drugie, nie leczy się symptomów, lecz źródła choroby. Nie leczy się jednego schorzenia jednocześnie osłabiając inny organ czy system. To prawda, często proces leczenia trwa długo – np. pół roku – ale do normy dochodzi cały człowiek, a nie jakaś jego poodcinana od reszty część.
Po trzecie, ajurwedyjska diagnoza umożliwia też dobranie skutecznej metody postępowania, czyli ziół i diet, które będą skuteczne. Dlaczego? Bo ma w sobie element prognozy, tzn. lekarz może ustalić co w danym przypadku będzie najskuteczniejszym remedium. Leki i dieta są zawsze indywidualnie dobrane do potrzeb, stanu i konstytucji pacjenta. Czy to nie piękne - nie być leczonym masowo?
Vaidya – lekarz ajurwedy
Z rozrzewnieniem wspominam wizytę u pewnego lekarza w jakiej małej, zapyziałej wsi, gdzie zawiózł mnie znajomy Keralczyk. Był to jego „lekarz rodzinny”. Staruszek siedział na schodku prowadzącym na werandę, a mojego small talka zignorował, bo nie mówił ni słowa po angielsku. Z kuchni na tyłach domu dochodziły śmiechy i intensywny zapach rozgniatanych właśnie ziół.
To miejsce było ostoją tradycji, a takich miejsc nawet w Kerali jest coraz mniej. „Kuchnia ajurwedyjska” czyli miejsce przygotowania ziołowych preparatów mieściła się obok normalnej kuchni. Rośliny i zioła staruszek hodował sam, a po część – dziko rosnącą – posyłał syna i synową. Nie był po medycynie – dzisiaj żeby praktykować jako lekarz ajurwedyjski trzeba mieć dyplom ukończenia medycyny „zachodniej” i ajurwedyjskiej – ale nauczył się wszystkiego od swojego ojca i dziadka.
Był prawdziwym „vaidya” – tradycyjnym lekarzem ajurwedy z rodziny, w której przodkowie doskonalili sztukę pomocy innym już trzy wieki temu.
Nie zadał żadnego pytania. Wziął mnie tylko za rękę, zbadał puls. Byłam świeżo po operacji usunięcia tarczycy, z umysłem i ciałem wyrzuconym w kosmos, o czym wiedzieć nie mógł. Padło kilka słów diagnozy, o hormonach, o rozchwianiu, o nagłym przytyciu, zaburzeniach snu, o agresywnej, niedawnej ingerencji w ciało. Wszystko w punkt.
Poczułam się potraktowana jako całość. Zobaczona, uszanowana, zrozumiana. Wreszcie, po swoich przejściach w Polsce!